Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/80

Ta strona została skorygowana.
—  50   —

— Zakradniemy się pocichu i zakłujemy strażników. A może nawet ich nie będzie, ponieważ konie nie stoją na wolnem powietrzu, lecz w szopie.
Niestety miał Tokwi Kawa słuszność, gdyż inżynier obiecał wprawdzie postarać się o dozorcę, lecz nie dotrzymał tego przyrzeczenia. Czerwonoskórzy podeszli w ciszy pod szopę, której drzwi nie miały prawdziwego zamku, lecz tylko zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Z wnętrza dolatywały ich uderzenia kopyt, jak gdyby koń tupał jedną nogą. W środku było zupełnie ciemno, co świadczyło w pewnym stopniu o tem, że dozorcy nie było, gdyż nie zamkniętoby go pewnie w całkiem ciemnem miejscu. Wódz odsunął zasuwę, otworzył trochę drzwi, stanął tak, że go ze środka nie można było widzieć i zawołał po angielsku, niby jako znajomy dozorcy. Odpowiedź nie nastąpiła, wobec czego czterej Indyanie weszli do wnętrza.
Konie braci Timpów zaprowadzono całkiem w tył, a oba kare ogiery umieszczono na samym przodzie. Wódz poznał rychło mimo ciemności, że to były rumaki, o które mu chodziło.
— Są tutaj — rzekł. — Miejcie się na baczności! Nie możemy ich dosiąść, bo nas nie znają. Musimy je wyprowadzić, a i na dworze będziemy mieli jeszcze z nimi dużo do czynienia, skoro tylko nie zauważą przy sobie swoich panów.
Komancze odwiązali ostrożnie karosze i wyprowadzili powoli z szopy. Zwierzęta poszły wprawdzie bez oporu, jednak już tak, jak gdyby poczuły, że dzieje się z niemi coś nieprawidłowego. Indyanie zamknęli drzwi napowrót i oddalili się z kosztownym łupem. Miękkie, głębokie błoto, utworzone przez deszcz, stłumiło odgłos kroków koni i ludzi.
Tokwi Kawa był nadzwyczajnie zadowolony z figla, wypłatanego obu sławnym, a przez niego tak bardzo znienawidzonym ludziom. Był swego zupełnie pewny i przekonany, że tego wieczora postąpił sobie chytrze, bez zarzutu. Mylił się jednak. W obliczeniu swojem bowiem