wieka, choćby go dzieliła od niego przestrzeń tysiąca kroków. Z trzody, prowadzonej przez „białego mustanga“, nie zdołał sobie żaden myśliwy wyłowić lassem zdrowego konia; jeśli kiedy padło jakie zwierzę jego ofiarą, to było zapewne chore i nieprzydatne. Nikt nie widział pasącego się kiedykolwiek „białego mustanga“, on nie miał na to czasu. Ustawicznie i bez wytchnienia biegał w zgrabnych a silnych, podskokach dokoła swej, spokojnie pasącej się trzody i za najlżejszą oznaką wydawał owe przeraźliwe, do głosu trąbki podobne, rżenie, na którego dźwięk pędziło wszystko jak burza.
Kilka razy udało się podobno odłączyć go od trzody by złapać jego samego. On uciekał tylko wolnym cwałem, gdy tymczasem ścigający pędzili co koń wyskoczy, a mimo to nie mogli go doścignąć. A gdy wkońcu wyciągnąwszy się, pomknął jak strzała i zniknął na widnokręgu, poznali, że ich tylko wyprowadził w pole, aby ich odciągnąć od swej trzody. Pewien zuchwały vaquero[1], mistrz w jeździe konnej, twierdził, że się z nim raz spotkał i że zapędził go nad głęboki canon[2]. „Biały mustang“ miał bez namysłu skoczyć w kilkaset stóp głęboką przepaść i pokłusować spokojnie dalej. Vaquero zapewniał na rozmaite sposoby wszystkich i każdy mu wierzył. W towarzystwie bardzo poważnych i doświadczonych westmanów opowiadał pewien hacjendero[3] z Sierry że raz doznał niesłychanego szczęścia, iż zobaczył „białego mustanga“ i zwabił go razem z całą gromadą dzikich koni do corralu[4], ale przedziwny siwek przeleciał jak ptak ponad dwudziestostopowem ogrodzeniem i nikt o prawdziwości tego opowiadania nie wątpił. Tak opowiadali starzy i młodzi i zdawało się, że „białego mustanga“ nietylko nie można było zranić, ale że był wprost nieśmiertelny, dopóki nie zniknął z ostatnią trzodą, którą na sawannie widziano. Nieubłagana „cywilizacya“ wymordowała ba-