Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/94

Ta strona została skorygowana.
—  62   —

Proszę was o to usilnie. Tu byli Indyanie i zapewne Komancze. To dla was nie jest drobnostką!
— Pshaw! Pewnie biedacy, którzy chcieli ukraść trochę żywności, a nieszczęśliwym przypadkiem dostali się do waszych koni.
— Cieszyłbym się, gdyby tak było. Obawiam się jednak, że zaszło coś zupełnie innego. Czerwoni byli widocznie w porozumieniu z waszymi Chińczykami.
— Oho!
— Tak! Wszak widzicie, że rozmawiali tutaj z sobą. Gdyby nie było porozumienia, byliby Indyanie zdmuchnęli Chińczyków.
— Tak sądzicie, sir?
— Napewno! A teraz patrzcie: najpierw było tu tylko trzech czerwonych, a czwarty przyszedł do nich z za shopu. Czy domyślacie się, kto to mógł być?
— Może ten Juwaruwa, którego nie chcieliście wypuścić?
— Tak jest, to on był.
— W takim razie pragnę jedynie wiedzieć, którzy to dwaj z moich Chińczyków!
— Zapytajcie ich samych! Wątpię jednak, czy się czego dowiecie.
— Winni będą się bali przyznać.
— My mimo to ich wyszukamy.
— Tak się wam zdaje?
— Nawet pewni jesteśmy tego.
— Czy za pomocą śladów?
— Może, a może nie. Ale w każdym razie w inny sposób. Obecnie dajmy temu pokój i zajmijmy się tylko czerwonymi. Chodźcie!
Ruszyli teraz nie poczwórnym już, lecz potrójnym tropem, póki nie doszli tam, gdzie Tokwi Kawa rozmawiał z metysem i skąd ten drugi powrócił do shopu. Potem zawiodły ich ślady na przednią stronę shopu, gdzie Komancze czekali na metysa. Zbadawszy i to miejsce, rzekł Old Shatterhand:
— Teraz wszystko pojmuję. Przyszło tu czterech