Strona:Karol May - Dżafar Mirza I.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

Podszedł do konia, ale wierzchowiec nie chciał się oderwać od pochłaniania soczystych gałęzi, i odmawiał posłuszeństwa. Odgłos kopyt, uderzających o ziemię, przygłuszył szmer, wywołany mojem wydostaniem się z pod powłoki mchu. Stanąłem tuż za nim. Właśnie chwycił konia za cugle i podniósł lewą nogę, aby ją wetknąć w strzemię. Położywszy rękę na jego lewem ramieniu, skierowałem ku niemu rewolwer i rzekłem:
— Niechaj To-kei-chun zaczeka chwilę. Chcę z nim pomówić.
Wódz zdębiał. W pierwszej chwili nie poznał mnie, a to z powodu mego nader skromnego ubioru. Po chwili jednak na twarzy jego zjawił się wyraz przerażenia. Zawołał:
— Old Shatterhand! Old —  —  — !
— Tak, to Old Shatterhand, — potwierdziłem skinieniem głowy — ten sam parszywy pies, który, zdaniem twojem, przebywa na północy. Nie ruszaj się, bo wystrzelę!
Wódz należał do ludzi tchórzem podszytych. Twarz jego wróciła po chwili do spokojnego, zrównoważonego wyrazu.