grupy, w których wódz wyrażał to, cośmy ustalili. Rysunki były wykonane z dziecinną naiwnością, odcyfrowanie ich wymagało wiele sprytu. Jak już mówiłem, nie widziałem nic, coby wskazywało na zamiar oszukania nas.
To-kei-chun czekał w pozycji siedzącej na ocenę swego arcydzieła.
— Jestem z totemu zadowolony — rzekłem. — Zawiera wszystko, czego sobie życzę. Przywiążemy wodza Komanczów do jego wierzchowca i ruszymy za wojownikami w kierunku Makik-Natun. Może przybędziemy tam przed nimi.
— Jadą z wielką szybkością.
— Sądzę, że z początku będą rozmyślnie mitrężyli, przypuszczając, że ich dogonisz.
— Nie będą się z tem liczyć, gdyż wiedzą, że chętnie pozostaję wtyle i sam podróż odbywam. Będziesz mógł pomówić z nimi dopiero na Makik-Natun.
Szczerość, z jaką wypowiedział te słowa, była wprawdzie niezwykła, nie miałem jednak podstawy do przypuszczenia, że kłamie. Odparłem więc:
— Musimy się tedy śpieszyć. Chciałbym
Strona:Karol May - Dżafar Mirza I.djvu/137
Ta strona została skorygowana.