ment, wskoczyłem na siodło, spiąłem konia ostrogami i pomknąłem przez szeregi Indjan. Umyślnie skierowałem wierzchowca ku miejscu, w którem najliczniej byli zebrani, wiedziałem bowiem, że im większe wywołam zamieszanie, tem później się opamiętają i tem później zaczną mnie ścigać.
Powaliwszy kilkunastu czerwonych, skierowałem konia ku zakrętowi, z poza którego przybyłem. W pierwszej chwili Indjanie oniemieli; ochłonąwszy, zaczęli ryczeć jak dzikie bestje. Zapewne skoczyli później na koń. Zniknąłem im z oczu za zakrętem i zacząłem pędzić po własnych śladach. Jeden rzut oka, a przekonałem się, że jechało już tędy pięciu Komanczów.
Każda chwila była mi teraz niezwykle droga. Wydobyłem z wierzchowca największą szybkość; lecieliśmy jak wicher przez rzadkie zarośla. Po jakimś czasie wydobyłem się z nich, by rzucić okiem na równinę. Ach, w kierunku góry i krzaków pędzi galopem oddział jeźdźców! A więc wyprawa udała się pięciu Komanczom! Oswobodzili wodza, schwytali Dżafara i Perkinsa. — Miałem teraz przed sobą pięciu Indjan, za sobą zaś przeszło sześćdziesięciu.
Strona:Karol May - Dżafar Mirza II.djvu/25
Ta strona została skorygowana.