maliśmy się pod rozłożystem drzewem, a przewodnik nasz udał się dalej pieszo w celu odszukania Ibn Asla, którego miał zawiadomić o naszem przybyciu i zapytać, czy zechce nas przyjąć.
— Boisz się, effendi? — szepnął do mnie Ben Nil.
— Nie, ale tylko jestem mocno podniecony.
— Oh, i ja. Jeżeli nas pozna, zginęliśmy.
— Sądzę, że niema tam nikogo, ktoby nas znał osobiście, mimo to musimy zachować jak największą ostrożność. W żadnym jednak wypadku nie powinniśmy do tego dopuścić, by nas rozdzielono, gdyż możliwe, że jeden drugiemu będzie musiał nieść pomoc.
— Czy daleko to stąd?
— Wcale nie, i nie będziemy tu czekali zbyt długo.
Nie pomyliłem się; po upływie zaledwie dziesięciu minut powrócił przewodnik i rzekł:
— Pan mój oświadczył gotowość przyjęcia was zaraz. Weźcie konie za uzdy i chodźcie za mną pieszo, bo tuż o parę kroków znajduje się silny spad i trzeba iść z wielką ostrożnością.
Wokoło panowała ciemność, że choć oko wykol, ale drzewa się przerzedziły. Postąpiwszy kilkanaście kroków, stanęliśmy na pagórku, z którego roztaczał się widok na obszerną kotlinę, oświetloną jasno płomieniami kilku ognisk.
Strona:Karol May - Fakir el Fukara.djvu/122
Ta strona została skorygowana.
120