cijanin! Co za śmiałość, co za bezczelność!...
— No, co do śmiałości parsknąłem mu śmiechem w twarz — to wobec ciebie mowy o niej być nie może, nawet gdybyś miał po swej stronie dziesięciu towarzyszy takich, jak ty. Jesteś jednak sam jeden, a poza mną stoi dwudziestu żołnierzy.
— Czy oni są muzułmanami?
— Rozumie się.
— W takim razie powinni stanąć po mojej, a nie po twojej stronie. Bo czyż możliwe, żeby muzułmanin patrzył obojętnie na to, jak giaur i poganin grozi prawemu wyznawcy proroka plagą cielesną? Czy też muzułmanin ów rzuci się właśnie na tego samego, który jego współwyznawcę znieważa...
Na to zerwał się ku niemu Ben Nil i odpowiedział za mnie:
— Posłuchajno, każdy z nas kocha tego effendiego całem sercem, i w jego obronie gotów jestem walczyć z każdym, ktoby mu groził. W naszem pojęciu wart on więcej, niż dziesięciu, niż nawet stu fakirów el Fukara i zapewniam cię, że nie byłbyś wcale pierwszym z tych, którzy za nieposkromiony język jęczeli pod razami bata, jak potępieńcy. Radzę ci więc, bądź bardzo ostrożny, bo skoro nie zamkniesz gęby, wkrótce skóra może być w robocie i wtedy nie pomogą żadne błagania.
Strona:Karol May - Fakir el Fukara.djvu/19
Ta strona została skorygowana.
17