— Cóż w tem dziwnego? Obydwaj znają hrabiego Rodrigandę.
— Ach, tak!
— Masz jeszcze jakiś interes? Nie? Więc przyślij ich do mnie i powiedz kucharzowi, że będą jedli ze mną w kajucie.
Odchodząc, Peters mruknął:
— Znają hrabiego! Nie bardzo mi się spodobali. Wyglądają jak statek piracki, udający, że jest niewinnym statkiem handlowym. W każdym razie nie zaszkodzi mieć ich na oku.
Poczciwy Peters należał do ludzi, którzy nie umieją kryć się i doskonale wyczuwają kłamstwo. Wszedłszy do kajuty, rzekł grzecznie, ale niemal rozkazująco:
— Sennores, do kapitana! Prędko!
— Gdzież jest? — zapytał Landola.
— W swojej kajucie.
— Dobrze! Idziemy.
— Trzeba zabrać papiery.
Peters odszedł. Stanął na uboczu, chcąc obserwować obydwóch. Podszedł doń jeden z marynarzy i mruknął:
— Cóż tak stoisz i patrzysz jak kot w mysią norę?
— Masz rację. Pilnuję myszy.
— Naprawdę?
— Tak. Dwóch naraz.
— Aha! Może raczej szczurów lądowych?
— Zgadłeś. Uważaj!
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
100