z ciężkiego i bolesnego cierpienia. Zapewne przy tej sposobności poznał hrabiankę.
— Znał pan również hrabiego Manuela?
— Oddawna.
— O ile wiem, pełnomocnikiem jego był wtedy niejaki Cortejo.
Cortejo udał, że nazwisko to jest mu niemiłe, nienawistne. Po chwili odparł:
— Tak, Cortejo załatwiał drobne, bieżące sprawy. W ważniejszych jednak sprawach ja miałem zaszczyt gościć w Barcelonie pana hrabiego.
— Ach tak? Znał pan tego Corteja?
— Lepiej niż tego pragnąłem.
— To brzmi niezbyt dla niego pochlebnie.
— Nie powiem, żebym go nienawidził, ale pogardzam nim. Uważałem i uważam, że ten Cortejo zdolny jest do każdego szelmostwa.
Kapitan rzekł:
— I ja o tem słyszałem. Czy nie ma brata w Meksyku?
— Owszem. Ten nazywa się Gasparino, tamten Pablo.
— Cóżto za człowiek ten Pablo?
— Awanturnik, szubrawiec. On jest przyczyną mej podróży do Meksyku. Jadę, aby mu nieco popatrzeć na brudne palce.
Kapitan zamyślił się. Po chwili zlekka skinął głową i rzekł:
— Życzę dużo szczęścia. Uważam Pabla Corteja za patentowanego łotra. Dowiedziałem się o nim ciekawych szczegółów.
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
103