— Owszem. Chodzi tylko o to, czy ten dowód będzie respektowany. Zobaczymy zresztą.
— W każdym razie postaram się wkraść w Meksyku do pałacu Rodrigandów, aby zasięgnąć języka.
— Cóżto pomoże? Narazimy się na niebezpieczeństwo zdemaskowania.
— Wykluczone. Mam dobre papiery. Jestem zmieniony — nikt mnie nie pozna.
— Róbcie, co chcecie! Mam nadzieję, że pozwolicie, abym podczas waszego pobytu w pałacu siedział w jakiemś bezpiecznem miejscu. — —
Trzej nasi podróżni zajechali w Meksyku do gospody. Landola i Grandeprise pozostali w pokojach, Cortejo zaś udał się wkrótce po przyjeździe do pałacu. Po obydwóch stronach bramy wznosiły się budki szyldwachów. Stała przed niemi straż honorowa, co wskazywało, że w pałacu mieszka wysoki wojskowy. Cortejo chciał wejść, ale straż go zatrzymała.
— Do kogo pan idzie?
— Który z oficerów tutaj kwateruje?
— Generał Clausemonte.
— Dziękuję! Nie chcę mu wcale przeszkadzać. Chcę pomówić z właścicielem tego domu.
— Chodzi panu o administratora? Parter na prawo.
Wszedłszy na korytarz, Cortejo ujrzał na drzwiach tabliczkę z napisem: Administracja. Zapukał, odpowiedziano: — Wejść! — Znalazł się w pokoju, w którym przy biurkach pracował szereg urzędników. Jeden z biuralistów podszedł doń i zapytał:
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.
129