Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Landola obrzucił Corteja pytającem spojrzeniem. Czując, że nie trafi w sedno rzeczy, rzekł z szyderczym uśmiechem:
— Zauważyliby przedewszystkiem, że to zwłoki zmarłego człowieka.
— To prawda. Równocześnie stwierdzonoby jednak, kiedy i na jaką chorobę nieboszczyk umarł.
— Do licha! Macie rację. Teraz was rozumiem. Musimy mieć trupa mniej więcej z tego okresu, w którym pogrzebano don Fernanda.
— Skądże go weźmiemy?
— Oczywiście z cmentarza.
— Doskonale! Trzeba go odszukać i wieczorem odkopać.
— Dzień i rok zgonu odczytamy z nagrobków.
— Nareszcie zrozumieliście rzecz całą.
— A ubranie?
— O to się nie martwię. Po drodze informowałem się w tym względzie u lekarza, który jest równocześnie chemikiem.
— Do kroćset! To było niebezpieczne. Jeśli miał trochę sprytu, mógł przejrzeć wasze zamiary.
— Przypuszczacie, że byłem na tyle nieostrożny? Wymienił mi poprostu cały szereg środków, które zmienić mogą najtrwalsze ubranie w spadające z ciała łachmany.
— Oczywiście, łachmany te nie robią wrażenia zwęglonych, a wyglądają, jak zniszczone, przegniłe, nieprawdaż?
— Tak. I zadają kłam wszelkim podejrzeniom.

136