— Pan kapitan zadowoli się przecież moją prośbą o wybaczenie.
— Zadowolę się? Ja? No, co do mnie! Jestem już taką poczciwą duszą. Ale jak inni będą się na to zapatrywać, nie wiem.
— Inni? Czy mogę wiedzieć, kogo pan ma na myśli?
— Hm. Właściwie nie. Ale pod pieczęcią tajemnicy państwowej wyjawię panu. Jadę do pana v. Bismarcka.
Zawiadowca cofnął się o krok.
— Do pana v. Bismarcka? Mam nadzieję, że nie wspomni pan o tem nieprzyjemnem zajściu.
— Nie? Wręcz przeciwnie. Muszę szczegółowo opowiedzieć. Muszę wszak wytłumaczyć, czemu nie stawiłem się na oznaczonem posiedzeniu.
Urzędnikowi tak było na duszy, jakgdyby sam został spoliczkowany. Utkwił nieruchome spojrzenie w podróżnym.
— Tak. Ważne dyplomatyczne posiedzenie, na które tylko ja się spóźnię. Czy czytał pan moje papiery, kiedy pana o to prosiłem?
— Mój Boże, jestem zgubiony! Czy pan kapitan nie zdąży na oznaczoną godzinę, jeśli wyjedzie następnym pociągiem?
— Nie. Wyliczyłem czas co do kwadransa.
— Co za nieszczęście! Co robić?
— Nic. A może pan przypuszcza, że pojadę specjalnym pociągiem, aby naprawić błąd pana?
Przerażony zawiadowca odetchnął.
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.
14