tam stalowy przedmiot, którego niepodobna było usunąć.
— Wyszedł — oświadczył jeden z policjantów.
— Uciekł, zniknął! — dodał drugi.
— O nie; sprawa jest gorsza — stwierdził przełożony. I, zwracając się do kelnerki, dodał: — Powiedział pani, że udaje się do Bismarcka?
— Tak.
— A więc wymknął się! Niebezpieczeństwo w zwłoce. Chodźcie za mną, moi panowie! Musimy natychmiast pędzić do Bismarcka. Ten dom pozostanie pod strażą.
Urzędnicy skinęli na dorożkę, wsiedli i pojechali co koń wyskoczy. — —
Ledwo zniknęli, gdy przed gospodą zatrzymał się inny pojazd. Pasażerem, który wysiadł, był Kurt Unger. Nie miał pojęcia o tem, co się zdarzyło, i nie wiedział również, że przechodnie, którzy kręcili się tam i zpowrotem po trotuarze, są przebranymi ajentami policji i strzegą gospody. Wszedł do izby i kazał podać szklankę wina.
W kilka minut później nadeszła kelnerka. Poznała go bezzwłocznie i podeszła do stolika. Rysy jej wyrażały zdziwienie i troskę zarazem.
— Pan tutaj, panie poruczniku? A więc to prawda, że miał pan przybyć?
— Owszem. Skąd pani wie?
— Powiedział to pewien człowiek, którego teraz chcą zaaresztować.
— Aresztować? A to czemu?
— Zamierza podrzucić piekielną maszynę.
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
56