ale jego zmysł orjentacyjny nie pozwolił mu zbłądzić. Niebawem dotarł do hotelu.
Wszedł do pokoju. Za nim wkroczyli tajni ajenci, których uważał za gości. Jeden z detektywów podszedł do stolika i zapytał:
— Pozwoli pan? Czyśmy się już nie widzieli?
— Idź pan do djabła! — mruknął Sępi Dziób.
— Chwilowo nie usłucham. Jeśli jeden z nas ma iść do djabła, to zpewnością nie ja.
Yankee spojrzał na nieznajomego ze zdziwieniem.
— Hola, chłopcze, szukasz ze mną zwady?
— Może — roześmiał się detektyw. — Zna pan to?
Po tych słowach wyjął z kieszeni monetę i podsunął trapperowi pod oczy.
— Wynoś się ze swojemi pieniędzmi! — krzyknął myśliwy. — Jeśli jeszcze raz podsuniesz mi pod nos ten mosiądz, ukrócę twoje wybryki raz na zawsze!
— Aha! Nie zna pan tego znaku? To mój dowód. Jestem wachmistrzem tutejszej policji.
Trapper nadstawił ucha. Obejrzał się dokoła i zrozumiał, że ma przed sobą tajnych ajentów policji.
— Tak! Jest pan policjantem? Pięknie. Ale czemu się pan do mnie zwraca?
— Ponieważ interesuję się panem bardzo. Żądam, abyś mi szczerze odpowiedział na pytanie, które panu zadam.
Sępi Dziób znów obwiódł spojrzeniem pokój, poczem rzekł:
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.
58