— Głupio? Mylicie się. Tylko ja znam tę wyspę. Noga ludzka na niej nie stanęła.
— A jednak stanęła. Jeńcy uciekli. Postąpiliście nader lekkomyślnie.
— Przeklęta sprawa! I niebezpieczna — rzekł Landola po chwili namysłu.
— Tak. Niebezpieczeństwo tem większe, że są teraz w głównej kwaterze Juareza.
Landola przeszedł się kilkakrotnie po pokoju, potem stanął przed Corteją i rzekł:
— Mam wrażenie, że trzeba będzie do Meksyku pojechać i nadrobić to, cośmy zaniedbali.
— A więc zabić ich? Któż ma się tem zająć?
— Ja.
— Wy? Muszę się nad tem zastanowić. Muszę zachować w tej sprawie wyjątkową ostrożność. Przystąpię do interesu jedynie w tym wypadku, gdy będę miał pewność, że nie zostanę oszukany.
— Hm. Ileż dajecie?
— Nic. Czekam na propozycję.
— Pamiętacie, ileście mi wtedy zapłacili? Dziesięć tysięcy duros, czy tak? Dacie dwadzieścia tysięcy?
— Nie. Najwyżej pięć.
— W takim razie nie mamy o czem gadać — rzekł ostro Landola.
— Oho! — syknął Cortejo. — Tak nie uchodzi. Pięć tysięcy, albo nic. Jeżeli się nie zgadzacie, sam pojadę. I sam będę tym razem doglądał zlecenia.
Landola cofnął się o krok i zapytał urażony:
— Chcecie jechać razem ze mną?
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.
82