Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Będziecie mieli odwagę opuścić miasto w biały dzień? — zapytał Cortejo.
— Nie, zwłaszcza z pakunkami.
— Pozostanę więc tutaj do zmierzchu. Wieczorem staniecie pod laskiem, ciągnącym się wzdłuż rzeki do Manrezy. Kiedy się zbliży powóz, zagwiżdżecie początek Marsyljanki. No, teraz idę do portu zasięgnąć języka. Adios!
Adios!
Rozstali się. — —
— Do licha! — zaklął Landola. — A więc te kreatury uciekły! A to dlatego, że przez cały czas nie interesowałem się nimi. Któż się jednak mógł spodziewać takiego końca? Oczywiście, mnie ten powrót nie szkodzi, trzeba będzie tylko pomyśleć o ukryciu się. Ale Cortejo i jego ludzie są zgubieni, jeżeli im się nie uda zdusić niebezpieczeństwa w zarodku. Pięć tysięcy duros! Nie zgadzam się jeszcze! Niech płaci szelma, niech płaci! Potem znajdę sobie jakiś piękny, ukryty zakątek, w którym będę mógł w radości i spokoju używać bogactw. — —
Zasięgnąwszy potrzebnych informacyj, Cortejo przesiedział w gospodzie do wieczora i, skoro zapadł zmrok, udał się w drogę powrotną. Pod umówionym laskiem ktoś zaczął gwizdać Marsyljankę. Kazał woźnicy zatrzymać konie. Landola umieścił kufry na koźle i wsiadł do powozu. Ruszyli.
— Załatwiliście rzecz z kapitanem? — zapytał były rozbójnik morski. — Kiedy ruszamy?
— Nie potrzebowałem wcale pytać. Na pomo-

85