Kapitan podszedł do obydwóch przybyszy.
— Nazywam się Wagner — rzekł. — Jestem kapitanem tego statku.
— Adwokat Antonio Veridante z Barcelony, ten zaś sennor jest moim sekretarzem, — rzekł jeden z przybyłych. — Słyszeliśmy, że płyniecie do Veracruz. Chcielibyśmy się więc dowiedzieć, czy nie byłby pan łaskaw zabrać nas ze sobą.
— Mam wrażenie, sennores, że to się nie da zrobić.
Adwokat zmarszczył czoło.
— Dlaczegóż to? Zapłacimy dobrze.
— Nie w tem rzecz. Parowiec mój nie przewozi ani pasażerów, ani towarów. Służy do prywatnych celów.
— A więc odrzuca pan moją prośbę?
— Niestety.
— Przykro mi bardzo, zwłaszcza, że, licząc na dobroć pana, zabraliśmy ze sobą rzeczy.
— Do licha! Może w dodatku odesłaliście panowie łódź, która was tu przywiozła?
— Nie. Na to się nie zgodził wasz sternik. Łódź stoi na drugim brzegu.
— Mam nadzieję, że wkrótce panowie znajdą jakiś statek.
— Chcielibyśmy podzielać nadzieję pana, obawiamy się jednak, że nieprędko się ziści. Jeśli nie przybędę do celu w krótkim czasie, poniosę wielkie straty.
— Tak?
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.
94