Kapitan spojrzał raz jeszcze na przybyłych. Wyglądali na uczciwych ludzi.
— Wielkie straty? — zapytał. — Czy poniesie je bank, który pan reprezentuje?
— Nie. Osoba prywatna.
— Czy wolno zapytać, kto to taki?
— Hrabia de Rodriganda.
Na dźwięk tego nazwiska kapitan zbliżył się o krok.
— Czy mnie słuch nie myli? Rodriganda? Ten sam, którego zamek rodowy leży niedaleko Manrezy, w Hiszpanji?
— Tak, ten sam.
— O ile mi wiadomo, ma wielkie posiadłości w Meksyku. Panowie posiadają papiery?
— Oczywiście. Chce je pan przejrzeć?
— Nie teraz, później. Statek pożegluje wkrótce, a mam jeszcze sporo spraw do załatwienia. Łódź panów może odpłynąć. Peters!
Podbiegł jeden z marynarzy.
— Zaprowadź obydwu panów do przedniej kajuty. Będziesz ich obsługiwał. Zwalniam cię od innych zajęć.
— Dziękuję, kapitanie! — rzekł marynarz. Potem zwrócił się do obydwu nieznajomych i powiedział łamaną hiszpańszczyzną: — Proszę za mną!
Zaprowadził przybyłych do małej, schludnej kabiny, w której stały obok siebie dwa łóżka.
— Oto kajuta — rzekł. — Niech się panowie rozgoszczą. Przyniosę wody i wszystko, co należy.
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.
95