Strona:Karol May - Hadżi Halef Omar.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

wieka, lecz bardzo wąski. Po przejściu kilku łokci, spostrzegłem szereg mniejszych otworów z prawej i lewej strony. Gdzież tu była kobieta? — Panowały egipskie ciemności. Zawołałem i usłyszałem odpowiedź, pochodzącą z niedaleka. Jeszcze kilka kroków i ujrzałem światło; pochodziło z maleńkiej lampki. W tej samej chwili potężne uderzenie w czaszkę obaliło mnie na ziemię; — grzmotnąłem głową o kamień.
Meded, meded, ya sihdi! — na pomoc* na pomoc, o sihdi! — usłyszałem jeszcze wołanie Halefa, poczem straciłem przytomność. —
Nie wiem jak długo leżałem. Gdy wróciłem do siebie, czułem, że mnie niosą. Byłem związany; ręce miałem skrępowane ztyłu, a kolana zgięte i podniesione. Widzieć nie mogłem, gdyż zawiązano mi oczy. Po chwili wydało mi się, że już nie noszą mnie, lecz odbywam tę miłą przejażdżkę, sądząc po charakterystycznem kołysaniu się, w koszu, na grzbiecie wielbłąda.
W głowie huczało mi jak w kontrabasie. Znowu pojmany! Ale przez kogo? Żebrak był w każdym razie przynętą. Spróbowałem, natężywszy wszystkie siły, rozerwać więzy, lecz po chwili poczułem, niestety, że nie dam rady; leżałem więc spokojnie. Kołysanie się i chwianie trwało nadal. Słyszałem kroki wielu ludzi i zwierząt; mówili po kurdyjsku; nie usłyszałem jednak niczego, coby mnie dotyczyło i mogło objaśnić o położeniu.
Wreszcie zatrzymano się; poznałem z tak dobrze znanych mi dźwięków i szmerów, że rozbijają obóz. Upłynęło wiele czasu; wkońcu poczułem, jak podnoszą

109