mnie w okamgnieniu i ruszył, wydostawszy się niepostrzeżenie, by sprowadzić Zarkę z dzieckiem.
— Zamordowałeś brata mojej żony, ukochanego jedynaka zgrzybiałych starców! — przemówił Omar syczącym szeptem, podnosząc stopniowo głos, a gdy doszedł do słów — stoję przed tobą, zbrodniarzu, jako mściciel niewinnie przelanej krwi; czy znasz prawo, które brzmi: ząb za ząb, oko za oko?! — bas jego rozległ się, jak ryk głodnego lwa.
— Zabij mnie! — odpowiedział dumnie szeik. — Allah oddał nas w twe ręce, przez tego oto emira, Kara ben Nemzi! — O Mahomecie! O wielcy Kalifi! Czemuż zabrał mi Allah jedyne szczęście mojego życia, dziecię jedyne, spadkobiercą mych czynów? Nie chcę żyć dłużej! Kula z twej strzelby położy kres moim cierpieniom Zabij! Będziesz dobroczyńcą!
Tego Omar nie oczekiwał; zmieszał się. Chciał! ukarać jeńca, a nie spełnić jego życzenie. — Spojrzał bezradnie na Abd el Birra, potem na mnie.
— Dlaczego nie strzelasz, Omarze? Może zakłujesz go nożem? — spytałem.
Zmieszanie jego rosło. Pożądał zemsty, lecz nie pociągała go rola kata, mordującego bezbronną ofiarę.
— Rozumiem, — ciągnąłem dalej, ze świadomym fałszem tłumacząc jego niezdecydowaną postawę, — zwykła śmierć jeńca nie wystarcza ci; może przypieczesz go płonącemi węglami, poczynając od głowy?
Nagle skrępowany szeik wyprężył się, jak struna, nie bacząc na ból gwałtowny złamanej nogi, i krzyknął przeraźliwie; z gardła wyrywały mu się chrapliwe, nieartykułowane dźwięki. — Zobaczył żonę, przybyłą wraz
Strona:Karol May - Hadżi Halef Omar.djvu/60
Ta strona została skorygowana.
62