Strona:Karol May - Hadżi Halef Omar.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

mknęła po tej okolicy.
Niezadługo znaleźliśmy odpowiednie cieniste miejsce na brzegu rzeczułki i zsiedliśmy z koni.
Halef uciął długą witkę, umocował na jej końcu sunnarę[1] i z zapałem oddał się ulubionemu zajęciu. Tym razem szczęście mu dopisało, gdyż po upływie kilkunastu minut połów był aż nader wystarczający.
Zajęci zawijaniem ryb w wilgotne liście, by uchronić je od zepsucia w tropikalnym upale, usłyszeliśmy od strony strumienia tętent kopyt. Po chwili wynurzył się jeździec, trzymając za uzdę drugiego konia, jucznego. Widocznie nie oczekiwał spotkania z ludźmi na tem pustkowiu, gdyż na widok nasz stanął, jak wryty; z rysów jego twarzy wyzierał przestrach. Natychmiast wszakże opanował się, podniósł prawą rękę do wysokośc piersi i pozdrowił:
Sabahiniz hajr ola! — Dzieńdobry, moi panowie! Allah niech wam ześle pokój i pokrzepienie członków!
Odpowiedzieliśmy na jego pozdrowienie po turecku, gdyż posługiwał się tym językiem. Badał nas ostrem, świdrującem spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Serce moje napełniło się radością na wasz widok. Jak się nazywa miejsce początku waszej podróży?
— Serdaszt, — odparłem.
— A dokąd zmierzacie?
— Do Arbil.
— Długa to i uciążliwa droga! Dobrze czynicie, wypoczywając zawczasu. — Co do mnie, udaję się do miejsca, z którego przybywacie. Konie moje są bardzo znużone. Czy pozwolicie mi odpocząć przy was?

  1. Haczyk.
73