Też nie! Chciałbym wogóle zobaczyć niebezpieczeństwo, któremu ujść byśmy nie mogli! Niechby tylko spróbowało ono coś podobnego uczynić, a ukręciłbym mu szyję! Przebiegaliśmy przez ogień, nie parząc się; w wodzie pływaliśmy, jak kaczki; czarne pantery ubijaliśmy jak muchy; jako jeńcy, potrafiliśmy zawsze zmylić czujność dozorców i wziąć nogi za pas; jesteśmy nieustraszeni... — Patrz! — przerwał sobie — nadchodzą jeźdźcy! Kim być mogą?
— Ludźmi Kys-Kaptsziji! — odparłem.
— Sądzisz?
— Tak; — widzisz, że nie omyliłem się: nie czekają na nas w swym obozie, lecz wyruszyli naprzeciw.
— Co uczynimy? Czy zjedziemy na bok?
— Nie; już raz ci mówiłem, że nie uczynię tego. Zresztą, gdybyśmy nawet zmienili kierunek, zamkną nam drogę!
— Pojedziemy więc spokojnie dalej?
— Zejdziemy z koni, weźmiemy do rąk strzelby i położymy się za wierzchowcami, które nas osłonią. Co potem będzie, zobaczę. Tylko bez strachu, Halefie!
— Strach? Czy chcesz mnie obrazić, sihdi? Chciałbym nawet, żeby nie przybywali w przyjaznych zamiarach; owszem, niech nam pokażą kły, abyśmy mogli powybijać je wszystkie pokolei!
Choć mały hadżi posługiwał się, jak zwykle, kwiecistym stylem Wschodu, jednak pewny byłem, że nie odczuwa strachu. —
Dzieliło nas może tysiąc kroków od owego rogu, gdyśmy ujrzeli jeźdźców, omijających krzaki. Naliczyłem dwudziestu pięciu ludzi; ośmiu czy dziesięciu nosiło
Strona:Karol May - Hadżi Halef Omar.djvu/95
Ta strona została skorygowana.
97