żyłem w umówionem miejscu sakiewkę, poczem w towarzystwie obu współwięźniów wyszedłem na pokład i, czołgając się na brzuchu, aby mnie, nie dostrzeżono dotarłem do kajuty i nie bez pewnych trudności namacałem broń, którą zabrałem z sobą...
— No, a co teraz? — pytał strwożony Ben Nil. — Czy możemy zejść po drabinie na brzeg? — Ba, schwyciliby nas z pewnością — zauważył Abu en Nil
— Którędyż więc wydostaniemy się na świat?
— O to chodzi. Najlepiej zrobimy, gdy damy susa wdół między nich. Przestraszą się i, nim się połapią, co zaszło, — nas już nie będzie.
— Zlituj się, — zauważył Ben Nil — taki skok nie na moje nogi. Połamałyby się w kawałki.
— No, no, — pocieszałem go — obejdzie się bez karkołomnego skoku, spuścimy się po linie, nie między nich, lecz z przeciwnej strony, do łodzi, którą umkniemy tak, jak lądem i na własnych nogach
Allah, Wallah, Tallah! Co za przepyszna myśl! Ale — effendi, nic z tego nie będzie.
Strona:Karol May - Jaszczurka.djvu/99
Ta strona została skorygowana.
97