równie milcząca, jak ubiegłego wieczora. Zato mężczyzna, nie czekając na nasze pytania, rzekł:
— Obiecaliście puścić nas wolno, jeżeli zachowamy spokój. Zastosowaliśmy się do rozkazu. Czy możemy odejść?
— Jeszcze nie — odrzekłem.
— Dlaczego? Przyrzekliście przecież, a człowiek, niedotrzymujący obietnicy, godzien jest pogardy i...
— Milcz! — przerwałem. Nikt tak nie zasługuje na wzgardę, jak kłamcy i zdrajcy twego typu. Mylisz się, że wolno ci do nas przemawiać tym tonem. Rozkazaliśmy wam zachować milczenie. Jeżeli będziesz lżył, cofnę swe słowo i poczęstuję cię tem, na co jako zdrajca zasługujesz.
Słowa moje poskutkowały. Odparł znacznie pokorniej:
— Nie chciałem was obrażać. Pytałem tylko, kiedy będziemy mogli odejść.
— Od ciebie zależy, czy puścimy w as wolno, czy też wrzucimy wasze zwłoki do rzeki.
Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 2.djvu/106
Ta strona została skorygowana.
108