przebiegłe lśnienie oczu wskazywało, że sobie po moim kroku dużo obiecuje. Gdyśmy stanęli przy koniach, zdjąłem lasso z szyi mego Assila. Halef domyślił się odrazu moich zamiarów i ruszył za parą sillów, która szła tuż za mną. Widząc, że coraz bardziej oddalam się od szałasu, sill zapytał:
— Gdzie nas prowadzisz, effendi? Czy żona moja nie powinna spocząć w naszem pobliżu?
— Będzie spoczywała znacznie bliżej, niż ci się wydaje, — odparłem. — Idziemy w kierunku tratwy.
— To za daleko, stanowczo za daleko, effendi!
— Nie martw się! Będziecie ze mnie bardzo zadowoleni. Robię to dla waszego dobra.
— Jakto?
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo. Chcę was od niego uchronić.
— Allah akbar! Jakie niebezpieczeństwo masz na myśli? Nie wyobrażam sobie, aby się nam w tych stronach mogło przytrafić coś złego!
Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 2.djvu/83
Ta strona została skorygowana.
85