nie sam, to przez obcych ludzi! Może byłbym odszukał tych, których uważałem za straconych. Ileż zaniedbałem, effendi! Jestem niepocieszony!
— Uspokój się! Mam wrażenie, że zamieniliśmy się stanowiskami.
— Jakto?
— Przed chwilą odrzucałeś wszelką możliwość nadziei, ja zaś próbowałem oświecić twe serce jej promieniem. I oto, zamiast smutku, pełen się stałeś nadziei. Muszę cię więc znowu wprowadzić w dziedzinę dawnych wątpliwości.
— Proszę cię, effendi, zaniechaj tego. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak mnie uszczęśliwiłeś, wpajając we mnie przekonanie, że krew mych bliskich nie została przelana.
— Mylisz się. Nie zatarłem tych krwawych śladów, gdyż byłoby to grzechem w stosunku do ciebie. Byłem daleki od budzenia w tobie zupełnej pewności; gdyby przypuszczenia moje okazały się mylne, rozpacz twoja powiększyłaby się w dwójnasób. Jak już mówiłem, chciałem tylko położyć kres twej obojętności
Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 3.djvu/147
Ta strona została skorygowana.
149