kroków bimbasziego, spacerującego pośród drzew.
Rozmowa nasza wywarła wielkie wrażenie na Halefie i onbaszim. Milczeli jak zaklęci. Milczenie małego, gadatliwego Halefa świadczyło, że się pogrążył w medytacji. Po chwili rzekł cichym głosem:
— Słuchaj, sihdi... Płacze...
Usłyszałem łkanie starca. Twarde jego serce zmiękło. Oko, zroszone temi łzami, dojrzy z pewnością swego Boga.
Minęła dłuższa chwila. Zdawało się, że gruby onbaszi pochłonięty był całkowicie paleniem tszibuka; ćmił jak z komina, ciągle na nowo nabijając fajkę. Tylko od czasu do czasu dochodziły z za chmury dymu pomruki, świadczące, że walczy ze łzami. Po jakimś czasie chmura rozstąpiła się, grubas przysunął się do mnie i, wybuchając płaczem, zawołał:
— Emirze, mój effendi płacze! Nie zdarzyło mu się to nigdy, odkąd przy nim jestem. Nie wytrzymam dłużej! Powiedz, czy mu łzy nie zaszkodzą?
— Nie martw się! — odparłem. — Łzy
Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 3.djvu/157
Ta strona została skorygowana.
159