Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/100

Ta strona została skorygowana.
—   96   —

tloną kilkoma wązkiemi, podobneni do strzelnic, oknami. Na prawo wązkie schody prowadziły na górę. Przed nami, w głębi, stał posąg Buddy w postawie siedzącej. Był to niezmiernie otyły jegomość, gdyż otyłość jest jednym z kardynalnych warunków piękności w pojęciu chińczyków. Z tłustej, obwisłej twarzy patrzyły na nas małe, skośne oczki, cała postać miała wyraz raczej pewnej dobroduszności i wesołości najedzonego żołdaka, niż powagi i skupienia, jakie należałoby przypisywać tak znakomitemu bożkowi. Zdziwiło mnie tylko, że nos posągu rzeźbiony był widocznie podług typu kaukaskiej rasy, co zdawałoby się wskazywać na zachodnie pochodzenie Tien-hio, czyli świętej nauki.
Z obu stron Buddy stały dwa niewielkie posążki jego towarzyszów, których twarze wykrzywione były w najokropniejszy sposób. Przed nimi stały naczynia do kadzenia, a prócz tego u stóp Buddy leżały rozmaitej wielkości bukiety, do których jego wykrzywieni towarzysze żadnej widocznie pretensyi rościć nie mogli.
Na schodach dały się słyszeć kroki i po chwili ukazał się nam jakiś człowiek, schodzący z góry, z cygarem w ustach.
— Kto to taki? — zapytał kapitan.
— Ho-szang, t. j. kapłan i stróż zarazem tej pagody. Cudzoziemcy nazywają ich bonza-