Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/107

Ta strona została skorygowana.
—   103   —

pleczu, zastrzelić jakąś zwierzynę, a co innego grać-na kiju.
— Nie obawiaj się, kapitanie, zobaczysz że zbiorę jeszcze oklaski.
Podczas naszej rozmowy bonza zamienił kilka słów z handlarzem owoców, który szybko skierował się ku wsi. Byłem pewien, że posłał po jaknajwiększą liczbę gości, aby upokorzenie moje uczynić tem jawniejszem i głośniejszem.
Nie zdradziłem się jednak z tem podejrzeniem i najspokojniej skierowałem się na wąską dróżkę, prowadzącą od pagody do małego domku, gdzie mieszkał bonza.
Na spotkanie nasze wyszedł młody chłopiec, wychowaniec kapłana, któremu tenże szepnął słów parę. Po chwili zjawił się znowu z tacą w ręku, na której stały maleńkie filiżaneczki herbaty bez cukru i mleka.
— Cudowna moda! — mruczał kapitan. — Gdybym wypił ze dwieście takich naparstków, to jeszczebym nie poczuł i obejrzał się za prawdziwą herbatą. Ale kiedyż on przyniesie ten swój pam-pum?
— Zaraz, zaraz, kapitanie! Publiczność schodzić się zaczyna, trochę cierpliwości! Rzeczywiście od strony wsi widać było tłum mężczyzn, kobiet i dzieci z bukietami w ręku. Zbliżywszy się do domku, przybyli skłonili się nam nisko i ofiarowali kwiaty w za-