Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
—   105   —

jem wypadły również pomyślnie, jak moja mowa.
Kiedy się wszyscy uspokoili, bonza wyniósł z sąsiedniego pokoju oba wspomniane instrumenty i podał mi je z tryumfującą miną. Ja jednak zwróciłem mu je natychmiast i rzekłem z powagą:
— Mówiłem ci, że dotychczas nie miałem tych instrumentów w ręku. Musisz mi pokazać, jak na nich grać należy.
Uśmiechnął się jak ktoś, który się tego właśnie spodziewał i rzeki z przekonaniem:
— Jestem pewien, że chociaż ci pokażę, nie potrafisz nic zagrać.
Przedewszystkiem sięgnął po skrzypce, które nie wiele różniły się od naszych, lecz były straszliwie rozstrojone. Smyczek za to był ciężki, niezgrabny i wygięty.
Bonza ujął skrzypce z namaszczeniem i począł grać. Właściwie trudno to było nazwać muzyką, gdyż melodyi w tem nie było żadnej, tylko proste miarowe wydobywanie tonów, to pojedynczych, to łącznych, a niekiedy i wszystkich czterech razem.
Na twarzach obecnych znać było skupienie i jakby zachwyt dla talentu bonzy, którego widocznie uważali za wielkiego artystę.
Nareszcie kapłan odłożył smyczek i rzeki z poważną dumą: