Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/112

Ta strona została skorygowana.
—   108   —

Wziąłem znowu gitarę, uderzyłem kilka akordów, poddając ton kapitanowi. Zaczął się śpiew, na opisanie którego słów mi nie staje; było to coś pośredniego pomiędzy rykiem lwa zgłodniałego i wyciem szalejącej burzy, jakieś nadzwyczajne skoki głosowe, które mogłyby zadziwić najmniej nawet wyrobione ucho. Kiedyśmy skończyli, rozległ się równie rozdzierający uszy chór pochwał i zachwytów.
Kapitan aż poczerwieniał z wysiłku, lecz oczy błyszczały mu zadowoleniem.
— To było zaśpiewane, co, panie Charley?
— Znakomicie, kapitanie.
— Możebyśmy tak jeszcze raz powtórzyli?
— Nie! dosyć. Nie należy szafować talentami.
— Prawda! I tak chyba do końca życia nie zapomną tej chwili, kiedy kapitan Turner śpiewał im swój hymn narodowy.
— No — zwróciłem się do bonzy — czy wierzysz teraz, że chrześcianie umieją grać?
— Twoja muzyka jest o wiele piękniejszą, ale i trudniejszą, niż nasza. Powiedz mi tylko, czy rzeczywiście poraz pierwszy grasz na pi-pa i kiu?
— Rzeczywiście; tylko w naszym kraju mamy instrumenty bardzo podobne do tych i dlatego wiedziałem, jak się z nimi obchodzić należy.