Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/114

Ta strona została skorygowana.
—   110   —

ność dla nas. Wreszcie pochwyci! mnie za rękę i odciągnął nabok.
— Chcesz jechać do Kuang-tszeu-fu. Czy zechcesz posłuchać dobrej rady?
— Proszę.
— Strzeż się Lung-yin i świątyń bożka wojny.
Przestroga ta zdziwiła mnie nadzwyczajnie; było to ostrzeżenie, które mi rzucił przed odjazdem Kong-ni, a które musiało zawierać jakąś tajemniczą groźbę.
Nie zdradzając jednak niczem zdziwienia zapytałem krótko:
— Dlaczego?
— Tego ci nie mogę powiedzieć, ale sam wiesz chyba, że Lung-yin chętnie chwytają cudzoziemców, aby zdobyć okup.
— Wiem. Niedalej, jak przedwczoraj zniknęła żona portugalskiego kupca z Makao i wszystko naprowadza na ślad, że została porwana przez piratów. Ale ja nie jestem kobietą i nie lękam się ich wcale.
— Bo ich nie znasz. Niema nic gorszego, jak wpaść w ich ręce. Gdybym mógł, dałbym ci talizman, któryby cię obronił przed nimi.
— A czyż są takie talizmany?
— Są. Ja sam go noszę.
— Jak on wygląda?
— Tego ci nie mogę powiedzieć.