Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
—   113   —

ko cudzoziemca chciałem cię ostrzedz przed niebezpieczeństwem.
— Dlaczego ostrzegasz mnie przed Kuang-ti miao, t. j. świątyniami?
— Tego nie mogę ci powiedzieć. Sam wiesz zresztą.
— A więc żegnam cię. Tszing-lea-o!
— I lu fung sing! Niech cię prowadzi szczęśliwa gwiazda twoja, — odrzekł mi uprzejmie.
Oddaliliśmy się, żegnani ukłonami wszystkich zebranych. Dochodząc do wybrzeża, ujrzeliśmy małą łódkę, stojącą obok naszej łodzi i jakiegoś człowieka, rozmawiającego z przewoźnikiem. Dostrzegłszy nas, człowiek ów zakończył rozmowę, odbił od brzegu i skierował się na przeciwną stronę rzeki. Uderzyło mnie to, zapytałem więc przewoźnika.
— Co to za człowiek?
— Jakiś rybak, który odpoczywał tutaj przez chwilę.
— Czy go znasz?
— Nie, pierwszy raz widziałem.
— O czem rozmawialiście?
— O niczem.
Gdyby taką odpowiedź dał mi milczący anglik, zadowolniłbym się nią najzupełniej, ale chińczycy są nadzwyczaj ruchliwi i gadatliwi, wiedziałem więc, że nasz przewoźnik nie chce