Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/118

Ta strona została skorygowana.
—   114   —

mi powiedzieć prawdy. Postanowiłem mieć się na baczności.
— Czy do Wam-poa daleko jeszcze? — zapytałem.
— Dzisiaj w żaden sposób nie dojedziemy.
— W takim razie musimy gdzieś przenocować. Czy znasz takie miejsce, gdzieby to można uczynić?
— Owszem, Wszędzie jest pełno zajazdów dla cudzoziemców, ale najlepsze są cokolwiek dalej na prawym brzegu rzeki.
— Jak daleko stąd?
— Piętnaście li. Jeżeli wiatr się nie zmieni, to za godzinę możemy tam już być.
— Ależ to będzie już ciemno!
— Nic nie szkodzi. Zobaczysz, Jak piękną jest nasza rzeka w nocy, — wszyscy cudzoziemcy zachwycają się nią. Czy mam tam jechać, czy też zawrócimy gdzieindziej?
— Jedźmy, — odrzekłem!
Przewoźnik wywiesił kolorową papierową latarnię i ruszyliśmy w drogę. Na rzece pełno było łodzi, a latarnie ich, niby barwne gwiazdki migotały na wszystkie strony.
Nagle jakaś duża łódź o wysokich masztach pojawiła się za nami. Dziesięciu Wioślarzy siedziało po bokach i wiosłowało energicznie. Zdawało mi się, że łódź owa chce nas minąć szybko i poleciłem nawet przewoźni-