Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/119

Ta strona została skorygowana.
—   115   —

kowi usunąć się na stronę, lecz w tej samej chwili łódź zrównała się z nami.
— Kiang! — rozległ się okrzyk od strony przybyszów.
— Lu! — odpowiedział przewoźnik.
W tej chwili wszystkie latarnie zgasły i coś ciężkiego i ciemnego spadło na dno naszej łodzi. Jednocześnie jakiś nadzwyczaj silny i odurzający zapach rozszedł się wokoło i prawie momentalnie straciłem przytomność. Jak przez mgłę tylko dostrzegłem, że przewodnik nasz rzucił się w wodę.
Kiedy odzyskałem zmysły, ujrzałem się związanym na dnie wielkiej łodzi. Obok mnie leżał poczciwy kapitan również związany. Zakneblowane usta nie pozwalały mi mówić, lecz nie przeszkadzały myśleć i rozglądać się dokoła. Przedewszystkiem dojrzałem sternika, na którego twarz padało właśnie światło latarni. Był to ów rybak, który odpoczywał obok naszej łodzi i tak szybko zniknął, kiedyśmy się zbliżyli; należał on widocznie do bandy, która, jak już wspominałem, miała stosunki we wszystkich warstwach społecznych. Znajdowaliśmy się widocznie w rękach piratów, którzy potrafili wciągnąć nas w pułapkę, przysyłając swoich ludzi, jako mniemanych przewoźników. „Kiang-lu” było hasłem, za pomocą którego opryszkowie poznawali się wzajemnie. Nie przeczułem żadnej obawy. W podróżach moich