spotykałem się z bandytami różnych narodowości i byłem nawet ciekawy, jak wyglądają rozbójnicy chińscy. Nie otwierając zupełnie oczu, aby nie zwrócić na siebie uwagi, począłem rozglądać się na wszystkie strony. W łodzi znajdowało się trzynastu ludzi: dziesięciu wioślarzy, sternik i dwóch starszych widocznie, którzy, usunąwszy się na stronę, rozmawiali z zajęciem. Przed nimi stały gliniane naczynia, zawierające zapewne ów płyn pachnący, którym odurzano napadniętych. Ponieważ uważano nas za cudzoziemców, nie rozumiejących miejscowego języka, przeto naczelnicy nie wystrzegali się nas zbytecznie i rozmawiali dość swobodnie.
— Kto są ci ludzie? — zapytał jeden z nich.
— Ten cieńszy austryak, a ten gruby, zdaje się, jankes. Obaj muszą być bogaci, gdyż statek do nich należy.
— Czy masz zamiar oddać ich dżiahurowi?
— Tak. Weźmiemy połowę ich wykupu, a połowę oddamy do podziału Kiang-lu.
— Ileż oni zapłacą?
— Nie wiem. To już określi dżiahur.
— Gdzie mu ich oddasz?
— W Kuang-ti-miao.
— Czy aby będzie tam jeszcze miejsce dla nich.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/120
Ta strona została skorygowana.
— 116 —