Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/121

Ta strona została skorygowana.
—   117   —

— Tam teraz nikogo niema, prócz żony tego por-tu-ki, którą porwaliśmy wczoraj. Jacy to głupi ludzie ci barbarzyńcy! Zdaje im się, że kobieta ma duszę i dbają o nią tak, jak o siebie. Dla nas tem lepiej, bo otrzymamy porządny wykup i cała sprawa opłaci się nam doskonale. Zawiadomimy męża zaraz, jak tylko umieścimy tych dwóch.
Były to dla nas bardzo pocieszające wiadomości! Mieliśmy być zatem uwięzieni, dopóki bandyci nie otrzymają wykupu, na który liczą z taką pewnością i który prawdopodobnie nie będzie małym. Kapitan ma pieniądze, łatwo mu więc będzie zaspokoić ich żądania, ale środki moje nie wystarczały na tak niespodziewany wydatek. Jeżeli nie chcę czerpać z kasy kapitana, to muszę wymyślić jakiś sposób wydobycia się ze szponów tych łotrów.
Teraz rozumiałem już przestrogi Kong-ni i bonzy, którzy ostrzegali mnie przed Kuang-ti-miao. Widocznie świątynie te służyły jako schronienie rozbójnikom, którzy tam urządzali nawet więzienia dla pojmanych jeńców.
— Płynęliśmy jeszcze z godzinę w górę rzeki, poczem skręciliśmy w jeden z kanałów, które gęstą siecią pokrywają całą nizinną część państwa chińskiego. I tutaj jednakże panował, ruch i życie. Wioślarze pracowali energicznie, skręcali w coraz to nowe kanały, tak że zupełnie straciłem możność orjentowania się w