Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/126

Ta strona została skorygowana.
—   122   —

— Prrrecz!
Chińczyk drgnął przerażony i odskoczy! o parę kroków w tył.
— Przyjdź tu, ty łotrze, — ryczał kapitan, — podejdź bliżej, a zobaczysz, co cię spotka! Ani będziesz wiedział, kiedy się znajdziesz w powietrzu, ty płaskodzioby żółtaku!
Kapitan był widocznie w wojowniczym usposobieniu i byłby dalej wyładowywał swoje groźby i obietnice, gdyby nagle tuż za ścianą, przy której stały posągi, nie odezwał się jakiś głos kobiecy:
— Na pomoc, ratujcie mnie, na pomoc!
Wyrazy były nawpół portugalskie, nawpół angielskie.
Widocznie zamknięta tam kobieta dosłyszała nasze głosy i postanowiła w ten sposób dać znać o sobie.
— Słyszałeś pan? Kto to być może? — zapytał zdziwiony kapitan.
— To żona owego portugalskiego kupca, którą porwano wczoraj.
— Czy ona jest tutaj?
— Napewno. Słyszałem, jak piraci mówili o tem.
— W takim razie trzeba ją ratować. Porwę temu lewiatanowi jego miecz i posiekam ich na mięso!
— A masz pan wolne ręce!
— Ach, prawda! Cóż my teraz zrobimy?