Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/131

Ta strona została skorygowana.
—   127   —

— Co ona mówi? — zapytał kapitan.
— Radzi nam, abyśmy się zabrali do tych łotrów.
— My też tak robimy. Jesteśmy rycerzami tej damy i musimy ją za wszelką cenę uratować. —
Niezupełnie zgadzałem się ze zdaniem „rycerskiego” kapitana, gdyż bez względu na tchórzostwo chińczyków, była ich tak przeważająca liczba, że w każdej chwili mogli nas zdusić, gdyby tylko znalazł się ktoś, ktoby umiał ich poprowadzić. Nie czekając więc na dalsze próby, postanowiłem uciec się do mego talizmanu i już sięgałem po sznurek, gdy drzwi sali otworzyły się nagle i wszedł nowy jegomość tak olbrzymiego wzrostu, że o głowę przewyższał nawet mnie, który zaliczałem się do ludzi wysokich. Reszta jego ciała była proporcyonalną do tej wysokości i znamionowała siłę.
— Dżiahur! — rozległo się wkoło.
Chińczycy cofnęli się z szacunkiem, jakby chcieli pokazać, że on jedynie jest tutaj panem naszego losu.
A więc to był jeden z naczelników sławnej bandy Kian-lu! Nie widać w nim było ani śladu właściwego chińczykom tchórzostwa, ale też i pochodzenie jego nie było czysto chińskiem. Dżiahurowie stanowią odłam mongolskiego plemienia, są olbrzymiego wzrostu, odważni i sil-