Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/136

Ta strona została skorygowana.
—   132   —

— Jeden z bandytów zniknął za posągiem bóstwa. Posłyszałem zgrzyt otwieranych drzwi i po chwili stanęła przed nami przysadzista jejmość w szerokiej spódnicy i luźnym kaftanie. Ujrzawszy nas, ujęła w obie ręce suknię i dygnęła nizko.
— Dzień dobry, panom, — rzekla, łącząc hiszpańskie wyrazy z angielskimi.
— Dzień dobry pani, — odrzekłem po holendersku. Wszak jeśli się nie mylę, pochodzisz pani z Holandyi?
Kapitan wytrzeszczył na mnie zdziwione oczy. Ja jednak spojrzawszy na tłustą jejmość, na jej niebieskie źrenice, na duże ręce i nogi i typową twarz, nie mogłem w żaden sposób wziąć jej za portugalską delikatną damę i zacząłem mimowoli przypuszczać jakąś pomyłkę. Na zapytanie moje dama uśmiechnęła się radośnie i odrzekła tym samym językiem.
— Czy i pan jesteś holendrem?
— Nie, jestem wiedeńczykiem.
— Wiedeńczykiem? O, i ja byłam w Wiedniu przez dwa lata i trzy tygodnie!
— W jaki sposób zawędrowałaś pani z Wiednia aż tutaj do Chin?
— Do Wiednia przybyłam z Amsterdamu z rodziną pewnego bankiera, u którego byłam za kucharkę. Po pewnym czasie bankier ów wyjechał do Afryki, ja zaś przeszłam do służ-