Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/149

Ta strona została skorygowana.
—   145   —

Dwanaście strzałów — to dwanaście trupów? Zobaczycie łotry! Z temi słowami począł strzelać raz za razem. Wątpię, aby nasze strzały trafiały zawsze, gdyż mnie ręce drżały z osłabienia, kapitana zaś, jak wiemy, kule słuchać nie chciały; w każdym razie efekt był znakomity, gdyż chińczycy cofnęli się w popłochu i zniknęli w cieniach nocy.
— Dokąd tak spiesznie, wy tchórze nikczemni! — wołał za nimi rozgorączkowany kapitan. — Poczekajcie mam jeszcze coś dla was w zapasie! — Pomimo tak uprzejmego zaproszenia nikt się jednak nie zjawiał i kanał był pusty i cichy.
— Uciekli, — rzekła holenderka z westchnieniem ulgi. — Jakże się pan czuje?
— Niebardzo, — odrzekłem z trudnością, obracając językiem. Dostałem... wcale nieprzyjemne... uderzenie w głowę.
— Co się z panem stało? Bełkocesz tak, że cię trudno zrozumieć. Czy ten łotr uderzył pana z tyłu?
— Tak właśnie.
— O, to źle. Z przodu w czoło i w czaszkę mogą mnie bić, ile zechcą, ale z tylu mieści się życie, tak jak ster na okręcie. Jeżeli go się uszkodzi, to już nie może być mowy o dobrej jeździe. Czy nie potrzebujesz pan czego?
— Tylko spokoju i ochłody.