mniejszej kropli krwi, któraby mi wskazała, że choć jedna z naszych kul trafiła W miejsce przeznaczenia.
W północnej stronie widać było zarysy Kuang-ti-miao, nad południową widniała mgła, wskazująca jak daleko oddaliliśmy się od ujścia rzeki. Mieliśmy przed sobą najmniej pół godziny drogi, gdybyśmy tam dojść chcieli.
Zacząłem budzić kapitana.
— Hej, kapitanie, okręt!
Zerwał się na równe nogi.
— Co okręt? „Wicher”? Ach, to pan? Gdzie jesteśmy?
— Wsadź pan głowę do mego talerza z wodą, to panu przywróci pamięć i rozsądek.
— Już nie potrzeba! Oto tam świątynia, z tej strony rzeka, a tutaj leży holenderska niewiasta, która dwa kosze melonów i orzechów połyka.
— Ale za to dzielnie wywija wiosłem!
— Co prawda, to prawda; wspaniała kobieta! Czy mam ją obudzić?
— Przypuszczam, że już czas.
Kapitan zbliżył się do śpiącej.
— Pani, proszę pani! Niech pani będzie łaskawa otworzyć oczy. Słońce już dawno wstało.
Obudziła się natychmiast.
— Dzień dobry panom! Czy długo spałam?
— Nie i ja dopiero przed chwilą rozpuściłem żagle.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/152
Ta strona została skorygowana.
— 148 —