Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/155

Ta strona została skorygowana.
—   151   —

— Nie, wy płyniecie z prądem, a my musimy pod górę.
— A więc z Bogiem, kapitanie.
— Z Bogiem!
Nasza dzielna amazonka długo nie mogła rozstać się z nami. Statek był już na środku rzeki, a jej podziękowania i błogosławieństwa jeszcze dolatywały do nas.
Teraz nie pozostawało nam nic innego tylko czekać na brzegu. Na szczęście niedługo to trwało, gdyż wkrótce ujrzeliśmy nowy statek, płynący w naszą stronę.
Przywołaliśmy go tak samo jak pierwszy.
— Czego chcecie? — zapytał kapitan pochylając się nad burtę.
— Dokąd jedziecie?
— Do Wampoa i Kantonu.
— Pojechalibyśmy z wami, gdybyście z godzinkę zechcieli zatrzymać się tutaj.
— Dlaczego?
— Zobaczycie później. Teraz spuszczajcie nam linę?
W chwilę później staliśmy na pokładzie obok kapitana.
— Sądząc z wymowy jesteś pan amerykaninem? — rzekł ten ostatni, zwracając się do kapitana.
— Tak, sir. Kapitan „Wichru” — Turner z New-Yorku. Na kotwicy w Hong-kong.
— Widziałem statek. A ten pan?