bie zwykłą szatę bonzów i skromny wygląd kapłana.
— Czy to jeden z bandytów? — zapytał Halwerstone, dostrzegłszy nasze miny.
— Tak jest, choć widocznie udaje nieświadomego.
— Nic nie szkodzi. Potrafimy go zmusić do mówienia.
Na odgłos naszych kroków podniósł głowę i cień przestrachu przeleciał mu po twarzy, lecz natychmiast przybrał maskę zupełnej obojętności.
— Czy jesteś singlem przy tej świątyni?
— Nie, odrzekł dumnie.
— A więc ho-szangiem?
— Tak.
— Czy można zwiedzić świątynię.
— Każdy może wejść tutaj, kto złoży bóstwu ofiarę i o słudze jego nie zapomni.
— Nie zapomnimy o tobie. Ale zdaje się, że wpuściłeś tutaj ludzi, którzy nietylko nic twojemu bóstwu nie ofiarowali, lecz owszem okazali się wrogo względem niego usposobieni.
— Z czego to wnosisz?
— Widziałem, że zabrano miecz jednemu z bogów.
— To szatan.
— Szatan? A cóż on miał tutaj do czynienia?
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/160
Ta strona została skorygowana.
— 156 —