W tej chwili jeden z faktorów przysunął się bliżej i szepnął mi do ucha:
— Kiang!
— Lu! — odrzekłem równie cicho.
Skinął głową, przecisnął się przez tłum i usunąwszy się na stronę, czekał na nas.
— Naprzód, kapitanie! Musimy rozerwać tę blokadę! — zawołałem.
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!
Użyliśmy teraz naprawdę pięści i łokci i cala ta pstra falanga poruszyła się i rozleciała jak stado spłoszonych wróbli. Byliśmy nareszcie wolni i skierowaliśmy się ku oczekującemu na nas chińczykowi.
— Dlaczego, panie, nosisz suknie cudzoziemców? — zapytał.
— Gdyż byłem zdala od Chin.
— W interesach naszego stowarzyszenia?
— Jakto, ośmielasz się badać jednego z yeu-ki?
— Wybacz panie, ale nie widziałem dotychczas żadnego lung-yina w cudzoziemskiem ubraniu.
— Dlaczego skinąłeś na mnie?
— Gdyż mam zawiadomić każdego ze stowarzyszonych, że mają stawić się w Wanho-tien.
— Kiedy?
— Dzisiaj o północy.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/170
Ta strona została skorygowana.
— 166 —