Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/180

Ta strona została skorygowana.
—   176   —

doba; uważam, że i mnie przysługuje to samo prawo. Chodźmy.
— Kapitanie, ja za nic nie odpowiadam!
— A ja za wszystko. Chodźmy!
Poszedł energicznie naprzód, zmuszając mnie w ten sposób do pójścia za nim.
Zaraz na pierwszej ulicy otoczyła nas gromadka wyrostków i pobiegła za nami. Na następnej spotkaliśmy kondukt pogrzebowy. Na przodzie postępowało kilku ludzi z barwnemi chorągwiami i sztandarami w ręku, za nimi na trzech noszach niesiono posągi bóstw, za któremi postępowała orkiestra, bijąc w kotły i gongi i dmąc w piszczałki, co razem tworzyło ogłuszający chałas. Za orkiestrą szła gromadka ludzi z kadzielnicami i fajerwerkami, które puszczali bez względu na to, że bambusowe domy łatwo zapalić się mogły. Dalej postępowały nosze z umocowaną na nich, spowiniętą w jedwabny całun trumną, a za nią szedł bonza i gromadka żałobników.
Odsunęliśmy się na bok i przycisnęli do muru. Pomimo to, idący rzucali na nas ponure i nieprzyjazne spojrzenia. Bonza zatrzymał się tuż przed nami i świdrując nas swemi małemi oczkami, zapytał surowo:
— Jesteście barbarzyńcy. Czego szukacie tutaj?
— Co on mówi? — podchwycił kapitan.
— Pyta się, czego chcemy tutaj?