Kapitan wyciągnął z kieszeni cygaro i podając je bonzie, rzeki uprzejmie:
— Przyszliśmy, aby ci ofiarować to cygarko.
Bonza pochwycił cygaro i w milczeniu udał się za konduktem.
O kilka ulic dalej usłyszeliśmy muzykę, dochodzącą nas z jakiegoś otwartego domu, nad którym widniał olbrzymi szyld z napisem.
— Co to jest? — zapytał kapitan.
— Jo-szi-siang — dom muzyki i śpiewu.
— Aha, więc tutaj grają i śpiewają. Wejdźmy na chwilę.
— Wołałbym iść dalej. Niewiadomo co za publiczność zastaniemy.
— A cóż mnie publiczność obchodzi? Ja się nie boję publiczności. Chodźmy.
Kapitan nie chciał słuchać moich przedstawień i zbliżył się ku wejściu. Owiało nas w progu tak zepsute powietrze, że już to samo powinno nas było skłonić do odwrotu, ale kapitan postanowił nie zwracać na nic uwagi z dzielną miną wszedł do środka.
Ujrzeliśmy dość obszerną nizką salę, niewypowiedzianie brudną i zakopconą. Na podartych matach i nizkich niemalowanych ławkach siedziało kilkunastu ludzi, słuchających wrzaskliwej, szarpiącej nerwy muzyki. Przed każdym z nich stała filiżanka herbaty, ale specyalny słodkawy zapach, jaki przenikał tutaj
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/181
Ta strona została skorygowana.
— 177 —