Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/182

Ta strona została skorygowana.
—   178   —

z sąsiedniej sali, mówił mi wyraźnie, że jestto ukryta palarnia opium.
Na nasz widok muzyka zamilkła i wszystkie spojrzenia utkwiły w nas niechętnie i pytająco. Turner zajął miejsce przy jednym ze stolików z miną stałego gościa, ja skromnie usiadłem przy nim. Jakaś podejrzanie wyglądająca postać zbliżyła się ku nam i zapytała, czego chcemy.
— Czegoś do picia, — odrzekłem.
— Ale czego?
— Co macie?
— Tylko herbatę! Czy chcecie przytem palić?
— Nie.
Przyniesiono nam dwie filiżanki tak brudnej herbaty, że trudno się było zdobyć na odwagę, aby ją do ust ponieść.
— Jeżeli to jest herbata, to nasze pomyje na „Wichrze” są najprzedniejszym arakiem, — rzekł kapitan.
— Zapłaćmy i chodźmy.
— Jeszcze czego! Pomyśleliby, że się ich boimy i ze strachu uciekamy!
Goście tymczasem podnieśli się z miejsc i zbliżyli do gospodarza.
— Nie powinieneś przyjmować u siebie żadnego yankesa, żadnego z tych morskich dyabłów!
— Dom mój otwarty jest dla każdego.