kapitan rozdawał razy pięścią, nie pytając wcale o kije przeciwników, które odrzucał jak patyczki. Rzecz prosta, że ośmiu czy dziesięciu chudych, wątłych, źle odżywionych ludzi, nie podtrzymywanych przez gospodarza i jego służbę, którzy przezornie usunęli się na bok, nie mogło sprostać dwum silnym wygimnastykowanym marynarzom, jakimi byliśmy my.
Krótka ta walka nie obeszła się bez hałasu, który sprowadził nam na kark policyę. Na widok czerwonych mundurów z białymi wyłogami i niebieskich bawełnianych spodni, chińczycy uspokoili się w oka mgnieniu. Nie była to właściwa policya, lecz żołnierze uzbrojeni w łuki, strzały i krótkie laski. Na piersiach i ramionach mieli wypisany jeden tylko wyraz „Ping”, co znaczy „żołnierz”.
— Kto jesteście? — zapytał dowódca, zwracając się ku nam.
— O co on pyta? — szepnął Turner.
— Pyta, kto my jesteśmy?
— Powiedz mu, panie Charley. Ale dodaj, że dostanie basarunek, jeśli nie będzie grzecznym.
— Kto jesteście? — powtórzył dowódca groźniej.
— Ten pan jest amerykaninem, ja zaś austryakiem.
— Jesteście cudzoziemcy i barbarzyńcy i ośmieliliście się wtargnąć do Kuang-tszeu-fu?
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/186
Ta strona została skorygowana.
— 182 —